I ślubuję Ci… – recenzja patronacka “Przysięgam ci miłość”

Czy miłość od pierwszego wejrzenia istnieje? Ostatnio między mną, a moimi znajomymi wywiązała się taka dyskusja. Zdania na ten temat były mocno podzielone. Gdy tylko padł ten temat, od razu pomyślałam o bajce “Hotel Transylwania” i o magicznym “Zing”, które przydarza się, gdy spotka się swoją prawdziwą miłość. Osobiście uważam, że może ona istnieć, jednak do tej pory jeszcze jej nie doświadczyłam.

W przeciwieństwie do głównej bohaterki książki Karoliny Buczak pt. “Przysięgam ci miłość”. Dwudziestodwuletniej Klarze, która przyjechała na ślub starszej siostry w rodzinnym mieście, wystarczyło tylko jedno spojrzenie w zielone oczy pewnego księdza, aby od razu zrozumieć, że to właśnie ten, na którego czeka. Na początku starała się o nim nie myśleć, jednak serce jej nie słuchało. Mimo że pochodzili z dwóch różnych światów, połączyło ich głębokie uczucie. Jak to na wsi bywa, każdy zna każdego i plotki rozchodzą się w bardzo szybkim tempie. Jak więc taki związek mógłby przetrwać? Co ludzie powiedzą, gdy okaże się, że młoda dziewczyna uwiodła prawie dwa razy starszego mężczyznę i to w dodatku księdza, który poświęcił całe życie Bogu?

Klara jest najmłodszą z córek z pewnej bogatej rodziny. Od razu polubiłam ją za taką niezależność i chęć wyrwania się ze wsi, gdzie mama chciała zaplanować jej całe życie. Dziewczyna mimo tego, że nie miała w życiu łatwo, to pozostała dobrą i szczerą osobą i dzięki temu przyciągała do siebie mężczyzn. Nic dziwnego, że księdza Adama też coś do niej ciągnęło. Mimo że pełnił taką, a nie inną profesję, był materiałem na idealnego partnera. Dobry, kochający, opiekuńczy, chciał dla dziewczyny jak najlepiej. Ich miłość aż dało się realnie odczuć.

Lubię książki z taką dużą dawką emocji. Od samego początku byłam ciekawa, jak autorka wykreowała historię miłosną księdza i młodej kobiety, a także tego, w jakim tempie ta relacja się między nimi rozwinie. I oczywiście, jak się to skończy. Z tyłu okładki zawarte było pytanie, czy ich związek będzie święty czy przeklęty. Szczerze? Nie mnie to oceniać.

W historii zawarte są również domniemania, co na to wszystko Bóg. Ja od początku uważałam, że to była część jego “boskiego planu”.

Opowieść tą czytałam z zapartym tchem, widząc na czytniku, jak zmniejsza mi się liczba stron do końca. Końcówka książki złamała mi serce na milion kawałków. Zazwyczaj nie płaczę przy czytaniu, jednakże tutaj prawie uroniłam łzę. Było to dla mnie takim zaskoczeniem, że przez pierwszą chwilę nie mogłam przyswoić tego, co się tak właściwie stało. Odłożyłam lekturę, żeby na chwilę ochłonąć i następnie stwierdzić, że jednak nie będę jej kończyć. Ostatecznie przeczytałam ją do końca i pomyślałam, że chciałabym kiedykolwiek spotkać kogoś takiego jak Adam.

Książka jest na jeden dzień, a dosłownie na parę godzin. Jeżeli ktoś ma ochotę na lekturę, przy której mógłby odpocząć, to właśnie serdecznie ją polecam.  

Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu Literackiemu “Białe Pióro”.

Kochanie przez czytanie – recenzja “Fajnie, to już potrafię. Sama jem”

Ostatnio będąc w domu rodzinnym, zabrałam ze sobą kilka książek z dzieciństwa. Głównie były to opowieści  z serii o Kubusiu Puchatku. Podobno uwielbiałam tę postać, kiedy byłam dzieckiem. Jednak nie tylko te ze sobą przywiozłam. Przyjechała też ze mną jedna mała, zielona książeczka, jeszcze z roku 1999. Nosi ona tytuł: “Fajnie, już to potrafię. Sama jem”.

Opis  z tyłu okładki brzmi: “Ta książeczka ilustruje ważną codzienną czynność malucha: jedzenie. Pokazuje rzeczy, których dziecko używa. Uczy je sytuować przedmioty w kontekście i w ten sposób lepiej się nimi posługiwać. Jest to książeczka instruktażowa, którą Wasz maluch będzie oglądać z prawdziwą przyjemnością!”

Wnętrze książki jest bardzo przejrzyste i schematyczne. Na lewej stronie jest podpisany produkt spożywczy, rysunek, który go przedstawia, a także zdanie, które opisuje czynność wykonywaną przez główną bohaterkę. Po prawej jest obrazek, ukazujący Anię, która zajada się przedstawionym produktem.

Mam bardzo duży sentyment do tej książki, jednak nie potrafię powiedzieć, czy podobała mi się w dzieciństwie. Niestety moja mama też już tego nie pamięta. Patrząc na nią z perspektywy czasu uważam, że jest to dobra pozycja dla dzieci. Książeczka ma ładną szatę graficzną i jest wykonana z twardego materiału, który przypomina karton przez co trudno ją zniszczyć (u mnie przeżyła całe 20 lat). Nie jest też długa.

Wpis został stworzony na potrzeby kampanii #kochanieprzezczytanie, która ma na celu pomóc rodzicom wykształcić w sobie nawyk codziennego czytania dziecku. 

Mamą być – recenzja “Dlaczego mamusia pije. Pamiętnik wyczerpanej mamy”

Obecnie w mediach bardzo często poruszana jest kwestia, jakoby każda kobieta powinna mieć dziecko ponieważ rzekomo do tego została stworzona i jest to jej jedyna powinność. Powszechne jest forsowanie ideologii mówiącej o tym, iż uśmiech dziecka wynagrodzi wszystko, a w sytuacji kiedy ktoś nie jest przekonany zazwyczaj pada wtedy klasyczne: “Jak urodzisz to pokochasz”. Do niedawna mówiły o tym głównie kobiety, a  ostatnio coraz częściej w tej kwestii, wypowiadają się także mężczyźni. Wszystkie one są oczywiście tzw. “blogerkami parentingowymi” i każda z nich wie najlepiej, czego inna kobieta potrzebuje. Ich zdaniem wychowanie dziecka jest proste, łatwe i przyjemne.

 Wtedy wśród tego słodko – pierdzącego macierzyństwa pojawia się autorka powieści “Dlaczego mamusia pije. Pamiętnik wyczerpanej mamy” – Gill Sims – popularnej brytyjskiej blogerki parentingowej, cenionej za dystans do siebie i poczucie humoru.

Główna bohaterka to trzydziestodziewięcioletnia Ellen, która z każdym kolejnym rokiem (nie ważne, czy to nowy rok szkolny, czy nowy rok kalendarzowy) idzie w myśl zasady: “Nowy rok, nowa ja”.

Jednak na jak długo może starczyć jej cierpliwości i sił, jeżeli w domu ma dwa nieusłuchane diabełki, a na placu zabaw przed szkołą codziennie spotyka Sabat Czarownic z Perfekcyjną Mamą perfekcyjnej Lucy Atkinson, która wygląda jak modelka żywcem wyciągnięta z Instagrama czy Pinteresta? Mama Lucy oczywiście napycha swoje dziecko zdrowymi przekąskami (tylko z ekologicznej żywności) z ziarnami chia. Dodatkowo mąż Ellen albo ciągle jest w rozjazdach, albo chowa się w swojej szopie, gdzie nikt nie ma prawa wstępu. Nic więc dziwnego, że kobieta topi swoje smutki w alkoholu (którego swoją drogą, jest bardzo dużo).

Główna bohaterka jest typową matką. Stara się jak może, na raz pilnując dzieci, robiąc pranie, wyprowadzając psa na spacer i gotując obiad. Jest jednak na tyle zorganizowana, że potrafi przy okazji pójść do pracy, a także znaleźć czas na spotkania z przyjaciółmi (oczywiście przy szklaneczce czegoś mocniejszego). Nie jest wykreowana na ideał, wręcz przeciwnie. W książce są ukazane chwile słabości, kiedy próbuje ogarnąć jeden wielki chaos, który jest jej życiem i prawie nikt tego nie docenia.

Nie tak ciężko było mi się z nią utożsamić. Mimo że sama nie posiadam dzieci, mam dwóch młodszych braci. Z samych obserwacji mojej mamy i taty mogę stwierdzić, że to nie jest łatwy kawałek chleba.

Jak sam tytuł mówi, jest to pewnego rodzaju pamiętnik, prowadzony właśnie przez Ellen. Opisany jest tam mniej więcej rok z życia właśnie takiej “wyczerpanej mamy”.

Czytając książkę, miałam wrażenie, że autorka stoi w całkowitej opozycji do postawy względem macierzyństwa promowanej w mediach. Pokazała ona, że dzieci wcale się są takie idealne i że większość mam ma dość, kiedy np. w kółko muszą oglądać bajki dla dzieci. Są tym zwyczajnie zmęczone. Podejrzewam, że wolałaby czasem się po prostu spakować i wyjechać w przysłowiowe “Bieszczady”. Niestety o ciemnych stronach macierzyństwa zazwyczaj się nie mówi.

Opowieść  zawiera dużą dawkę humoru i przede wszystkim należy ją traktować z ogromnym dystansem. Ciągłe picie Ellen przeszkadzało mi tylko na początku, dopóki nie zdałam sobie sprawy, że jest to obraz bardzo przerysowany i karykaturalny. Każde dziecko jest inne i nie należy wszystkich wrzucać do jednego worka.

Jeżeli ktoś potrzebuje chwilowego, wieczornego relaksu, przy książce życiowej, ale mimo to przepełnionej humorem, to serdecznie polecam tę pozycję.

Studenckie życie, studenckie sprawy – recenzja “O co Ci chodzi?”

Jeszcze nie tak dawno temu (w tym roku miną dwa lata, odkąd zdałam maturę), musiałam zalogować się do Internetowego systemu rekrutacji na studia. Pamiętam to oczekiwanie na listę przyjętych osób oraz radość, która towarzyszyła mi, kiedy stałam się jedną z nich. Potem trzeba było już tylko złożyć dokumenty, następnie rozpoczął się rok akademicki, poznałam parę osób, bez których studia wydają się puste, później pierwsza sesja i jakoś to zleciało. Obecnie jestem na drugim roku na kierunku dziennikarstwo i komunikacja społeczna.

Rozalia – główna bohaterka książki Miry Białkowskiej pt.: “O co ci chodzi?” również jest studentką oraz po zajęciach uczęszcza na próby chóru. Podczas wyjazdu, zauroczyła się ona w jednym z kolegów. Jak się później okazało, z wzajemnością. Stworzyli oni pewnego rodzaju relację, która związkiem jest tylko w pewnym sensie.

Od razu zżyłam się z główną bohaterką. Podobnie jak ja, była ona studentką, pewnie byłyśmy w podobnym wieku, a przede wszystkim, jej przygody studencie nie różniły się aż tak bardzo od moich. Podobnie jak ona, też miałam różne dziwne sytuacje z kolegami z uczelni ( jak na razie wszystkie zakończyły się bez szkody), a także nie mieszkam w akademiku, tylko w domu rodzinnym. Różnica między nami jest taka, że ona potrafiła grać na instrumencie muzycznym, a ja próbowałam, ale szybko się zniechęciłam.

Pani Monika (która pojawiła się w pierwszej części pt: “Wcale mi nie zależy”) jest jedną z moim ulubionych postaci, które wykreowała autorka. To starsza kobieta, która mimo wieku potrafi się dobrze bawić. W pierwszej części udowodniła mi, że miłość może przyjść w każdym momencie życia, a w tej części pokazała, że można spełnić każde marzenie, nawet takie, do którego podchodziło się z pewnym dystansem. Autorka pokazała ją jeszcze w roli tzw. “dobrej cioci”, która swoje już przeżyła i z chęcią dzieli się mądrością z młodszym pokoleniem.


Z pozycjami pani Miry zazwyczaj mam tak, że gdy przejdę granicę przeczytania połowy książki, czytam tak szybko, że jestem zaskoczona, kiedy nagle pojawia się tylna strona okładki. Narracja jest prowadzona z dwóch perspektyw (podobnie jak w pierwszej części) – Rozalii i pani Moniki. Nie jest to typowa historia o lukrowej miłości głównej bohaterki. W tej części opisane jest studenckie życie, pierwsze miłości (te małe i duże), a radość przeplata się ze smutkiem.

Autorka już po raz drugi podbiła moje serce swoją powieścią. Nie tylko lekkim piórem, ale także opowieściami, które tworzy. Nie pozostaje mi nic innego, niż z całego serca polecić wam książkę.

Przygoda po meksykańsku – recenzja “Książki, przez które zginiesz”

Każde z nas kiedy było małym dzieckiem, marzyło o tym kim chciałoby zostać w przyszłości. Weterynarz, strażak czy też nauczycielka… Z dziecięcych mrzonek pamiętam, że akurat ja chciałam leczyć zwierzęta, jednakże z biegiem lat okazało się, że niestety nie mam do tego zacięcia. Pewnego razu miałam także przebłysk, żeby zostać archeologiem. Podobno w wieku czterech lat, bardzo fascynował mnie Egipt. Nie poszłam jednak w tą stronę i ostatecznie skończyłam na kierunku dziennikarstwa i komunikacji społecznej, w przeciwieństwie do jednego z głównych bohaterów powieści Jana Szymańskiego pt. “Książki, przez które zginiesz”.

Polski archeolog Paweł, rządna przygód Australijka Annie i pewien honduraski złodziej imieniem Jorge. Tak można było by zacząć przepis na udaną książkę. Do tego dodać kilku gangsterów, pewien wartościowy przedmiot i miejsce owiane klątwą. Doprawić kilkoma zwłokami, tajemnicami. Posypać szczyptą legend i gotowe.

W momencie, kiedy Paweł z Annie podsłuchali bandytów w pewnej chatce, a Jorge został pojmany przez prześladowców, losy całej trójki zaczęły dążyć do przecięcia się.

Przyznam, że opowieść ciekawiła mnie od samego początku. Kiedy po raz pierwszy ujrzałam tytuł, sądziłam, że może to być pozycja historyczna, opisująca jakieś zakazane  książki, przez czytanie których groziła kara śmierci. Jednakże pierwsze strony książki od razu temu zaprzeczyły.

Dzięki trzecioosobowej narracji, czułam się tak, jakbym była dziennikarką i podążała za każdym bohaterem, uważnie obserwując jego ruchy i zapisując wszystko co powie. Nie było  dla mnie problemem, iż nie mogłam się wczuć w skórę postaci tak jakbym mogła to zrobić w przypadku narracji pierwszoosobowej. Całą trójkę głównych bohaterów polubiłam od razu. Annie za jej chęć poznawania świata i cięty język, Pawła za charakter i dużą wiedzę na temat starożytnej kultury, a Jorge’a za spryt i odwagę. Wyjątkiem był jeden z gangsterów – Toro. Awanturniczy, agresywny i władczy, dla którego słowo “nie” nie ma racji bytu, a każde zignorowanie jego rozkazu kończyło się kulą w głowie.

Ciężko zaszufladkować recenzowaną lekturę do jakiegoś jednego, konkretnego gatunku.  Z tyłu okładki napisano, że książka kryminałem nie jest. I z tym się w zupełności zgadzam. Raczej zakwalifikowałabym ją do powieści akcji i przygody. Występujący tutaj wątek romansu jest raczej tylko uzupełnieniem tła powieści.

Książkę spokojnie można przeczytać w ciągu jednego dnia. Razem z bohaterami możemy poznać niektóre zakamarki Meksyku, Hondurasu czy Gwatemali.

Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu PO GODZINACH  

Love is in the air – recenzja “Wcale mi nie zależy”

Walentynki czyli święto zakochanych, obchodzone jest co roku 14 lutego. Dla jednych jest to święto bardzo mocno związane z komercjalizacją (w końcu kocha się cały rok, a nie od święta), dla innych to normalny dzień w kalendarzu, podczas kiedy inni celebrują walentynki ze swoją drugą połówką. Dlatego w ten wypełniony miłością dzień, chciałabym wam zaprezentować książkę autorstwa Miry Białkowskiej pt. “Wcale mi nie zależy”. Jak wiadomo, miłość może przyjść bardzo nieoczekiwanie, w bardzo różnych miejscach, o ile nie szuka się jej na siłę.

Z pewnością przekonała się o tym Monika – jedna z głównych bohaterek powieści. Po odchowaniu dzieci i przeniesieniu się do mniejszego mieszkanka, kobieta zaczyna nowy etap w swoim życiu i znajduje ukojenie w pisaniu fraszek i wierszy. Jej życie toczy się spokojnym torem, aż do nieoczekiwanego spotkania z pewnym “Dziadem”, który w bardzo “kulturalny” sposób, postanowił zwrócić jej uwagę, odnośnie “prawie stłuczki”.

Podobnie było z Kasią, jedną z przyjaciółek Moniki. Pani na emeryturze, która zmaga się z problemami życia codziennego. Jej życie zmienia się w sanatorium, w którym postanawia podreperować swoje zdrowie. Jednak zamiast trzymać się pierwotnego planu, który zakładaj czytanie książek, wybiera się na wieczorek zapoznawczy, gdzie przez przypadek ktoś następuje jej na stopę.

Uwielbiam książki, przy których można się pośmiać i odetchnąć od trudów dnia codziennego. Właśnie taką książką było “Wcale mi nie zależy”, gdzie od razu utożsamiłam się z głównymi bohaterkami i razem z nimi przeżywałam ich wzloty i upadki. W szczególności polubiłam Krystynę, która była wspólną znajomą obu pań i zaimponowała mi ogromnym dystansem do siebie.

Opowieść jest podzielona na dwie części: opisuje życie Moniki, a druga natomiast życie Kasi. Każda z tych historii przedstawiona była z dwóch perspektyw: męskiej i żeńskiej, dzięki czemu niektóre sytuacje widzimy podwójnie.

Powieść zawierała w sobie również rysunki, które umilały czytanie i oznaczały rozpoczęcie nowego wątku w historii.

Jest to bardzo pozytywna opowieść o tym, że miłość można poznać wszędzie, niezależnie od tego, ile mamy lat. Idealna na wciąż jeszcze zimowe wieczory.

Bo każdy jest wyjątkowy – recenzja “O dziewczynce bez daru” Agaty Fąs

Ilu jest nas na świecie, tyle będzie gustów, talentów opinii. Jak mówiła moja polonistka: “Ile głów, tyle interpretacji”. Każdy z nas jest wyjątkowy pod jakimś względem. Ktoś ładnie śpiewa, ktoś inny szybko się uczy, jeszcze inny bardzo dobrze łapie kontakt z ludźmi. Ale też bardzo sobie zazdrościmy.  A to lepszej fryzury, a to lepszej pracy, a to lepszego chłopaka/domu/życia. Odnoszę wrażenie, że w tym ciągłym biegu, kreowaniu wyglądu i osobistości przez media, zapominamy o życiu w zgodzie z innymi, a przede wszystkim zapominamy o życiu w zgodzie z samym sobą.  Idealnie tu pasuje przysłowie: “Cudze chwalicie, swego nie znacie”.

Podobnie jest w Mieście Wybranych, gdzie każdy jest na swój sposób wyjątkowy, jednak głęboko w sercu nosi ukrytą zazdrość.

Każdy, z wyjątkiem Neli – jedynej dziewczynki, która nie posiada żadnego talentu. Jest na swój sposób przeciętna i na pierwszy rzut oka niewyróżniająca się z tłumu. W końcu przychodzi dzień, kiedy to dziewczynka zostaje wygnana z miasta, właśnie za swoją “zwyczajność”.  Nela postanawia odkryć swój talent, żeby móc zostać z rodziną.

Przed odejściem na poszukiwania, od jednej ze staruszek, które mieszkają w mieście, dostaje magiczny gwizdek, który może użyć, gdy potrzebna jej będzie pomoc. Ona wtedy zawsze nadejdzie.

Przyznam, że jestem pozytywnie zaskoczona. Sądziłam, że ten gwizdek w inny sposób pomoże dziewczynce, jednak takiego obrotu spraw nie przewidziałam. Książkę czytało mi się  bardzo przyjemnie (mimo że mam już swoje lata).

Neli jest bardzo mądrą, dobrą i sprytną dziewczynką. Potrafi znaleźć wyjście z każdej sytuacji, nawet, jeżeli na pierwszy rzut oka wydaje się ona beznadziejna. Ma bardzo dobre serce, a w tych czasach jest to dość rzadka cecha.  Jest także bardzo zdeterminowana, aby odnaleźć swój talent. Domyślałam się, jaki w Neli drzemie dar, jednak tylko po części miałam rację. Autorka zaskoczyła mnie na samym końcu.

Jest to naprawdę ciepła i przyjemna książeczka, pokazująca, że nie potrzeba mieć jakiegoś wspaniałego “daru”, żeby być wyjątkowym, a także ukazująca pewne wartości, jakimi powinniśmy kierować się w życiu.

Ucieczka za granicę – recenzja “Łatwo nie będzie”

Mieszkając całe życie w jednym kraju, ciężko mi mówić o emigracji. Wiem, że kilka osób z mojej rodziny wyjechało zagranicę, w poszukiwaniu lepszego życia. Czy byli tam szczęśliwi? Czy było im ciężko?

Nigdy jakoś ich o to nie zapytałam. Po prostu tak się utarło, że my mieszkamy tu, oni mieszkają tam.

Osobiście jakoś mnie nie ciągnie do wyjazdu, chociaż często słyszę od wielu znajomych, że oni z chęcią by to zrobili. Ostatnio pewna osoba mimochodem zapytała mnie, czy może nie chciałabym wyjechać zagranicę, ale na moje pytanie, kto by mnie mógł wziąć pod swoje skrzydła, dopóki nie stanęłabym na nogi, zapadła grobowa cisza.

Temat wyjazdu zagranicę nigdy nie bywa łatwy. Przekonała się o tym główna bohaterka powieści “Łatwo nie będzie” autorstwa Małgorzaty Urszuli Laski. Hania po zerwaniu zaręczyn ze swoim narzeczonym, postanowiła wraz z koleżanką wyjechać. Jak to w życiu bywa, nie wszystko poszło zgodnie z tym, co dziewczyny sobie założyły. Po niespodziewanym powrocie do Polski koleżanki Hani, główna bohaterka musiała poradzić sobie sama.

Jestem naprawdę przyjemnie zaskoczona tą lekturą. Z żywym zaciekawieniem czytałam o losach dziewczyny.

Tak jak już wspominałam, książka opisuje bardzo trudny temat, jakim jest emigracja – jak to wygląda z perspektywy młodej dziewczyny, która wyjechała z powodu złamanego serca. Historia dzieje się w dwóch miastach: we Frankfurcie nad Menem, gdzie Hania mieszkała przez większość roku oraz we wsi Kurpie, gdzie dziewczyna odwiedziła swoją rodzinę, a także byłego narzeczonego – Michała. Oprócz wspomnianej opowieści, książka opisuje także zmiany, jakie zaszły, kiedy Polska weszła do Unii Europejskiej.

Od razu polubiłam obie te postaci i z całego serca współczułam Michałowi tego, że znalazł się w niewłaściwym miejscu, o niewłaściwym czasie i został oskarżony o to, czego nie zrobił. Na szczęście dla obojga bohaterów historia zakończyła się bardzo pomyślnie. Liczyłam na takie zakończenie od samego początku.

 Język powieści jest bardzo obrazowy i przyjemny, a samą książkę czyta się bardzo szybko. Narracja jest prowadzona z trzeciej osoby, dzięki czemu czułam się trochę jak paparazzi, który krok w krok chodzi za Hanią, obserwując jej życie.

Jeżeli ktoś szuka przyjemnej lektury na zimowy wieczór, to serdecznie polecam tę książkę.

“Nawiedzona” Romanówka – recenzja “Spadku”

Ostatnimi czasy czytam bardzo dużo książek z motywem wsi. Jak już kiedyś wspominałam, pierwsze lata swojego życia też na niej spędziłam, zanim wyprowadziłam się do większego miasta. W tym roku tak się złożyło, że przyjechałam do domu moich dziadków na Święta, który to teraz mocno się różni od tego, co pamiętam z dzieciństwa. Zniknął piec, w którym babcia piekła chleb, zmieniły się kolory ścian, pojawiło się parę drobiazgów, których nie pamiętam aby były za dzieciaka. Na całe szczęście dziadkowie nie za bardzo się zmienili. Wciąż mają różny stosunek do mnie. Babcia przyznała, że dalej traktuje mnie jak małą dziewczynkę, podczas gdy dziadek już widzi we mnie kogoś dorosłego. Nie umiem określić, z kim jestem bardziej zżyta, wydaje mi się, że z obojgiem tak samo.

Natalia, główna bohaterka debiutanckiej powieści Beaty Dmowskiej “Spadek” nie ma takiego dylematu. Zdecydowanie woli swojego dziadka, od chorej psychicznie babci. Gdy po latach wraca do swojego rodzinnego domu zwanego Romanówką (nazwa pochodzi od imienia jej dziadka – Romana), pewne zakopane w jej podświadomości wspomnienia nagle odżywają. Na domiar złego, każdy we wsi uważa, że w jej domu straszy duch zmarłej Zofii – babci Natalii, a jej mąż Wiktor, który nagle znów pojawia się w życiu bohaterki pragnie, aby kobieta do niego wróciła. Próbuje jej wmówić, że jest chora tak samo, jak jej babka. Z dnia na dzień sytuacja się pogarsza. Na jaw wychodzą rodzinne sekrety, a Natalia zaczyna wątpić w krystaliczny obraz dziadka, który stworzyła za dziecka.

Książkę czytało mi się niezwykle przyjemnie. Bardzo podobało mi się zestawienie spokojnej na pierwszy rzut oka wsi, z rodzinnymi sekretami, które wywracają życie bohaterki do góry nogami. Ciągłe zwroty akcji, przeplatające się z wspomnieniami Natalii powodowały, że chciałam jak najszybciej skończyć lekturę i sprawdzić, co tak naprawdę działo się w Romanówce i czy Zofia była aż tak chora, jak wszyscy mówili. Zakończenie mnie całkowicie zaskoczyło. Nie spodziewałam się takiego obrotu spraw.

Podobała mi się kreacja bohaterów. Z Natalią zżyłam się niemal od razu, chociażby ze względu na to, że jest moją imienniczką oraz podobnie jak ja mieszkała kiedyś na wsi i z niej wyjechała, żeby po latach móc tam wrócić. Jedyną postacią, której naprawdę nie znosiłam, była córka Natalii i Wiktora – Marta. Mimo że była dorosła, zachowywała się jak mała, rozpuszczona dziewczynka, robiąca awanturę za każdym razem, kiedy coś nie szło po jej myśli. Zazwyczaj jeżeli negatywnie oceniane przeze mnie postacie, robią coś dobrego dla głównego bohatera, jestem w stanie im przebaczyć i obdarzyć pewnego rodzaju sympatią, ale jakoś u Marty nie mogłam się na to zdobyć. Może przy końcu nie lubiłam jej trochę mniej, jednak zdecydowanie nie jest to moja ulubiona postać.

Książka nie jest romansem, jak to na początku założyłam. Raczej powiedziałabym, że to powieść obyczajowa, gdzie występuje wątek kryminalny(biorąc pod uwagę fakt, że zostało popełnione morderstwo).

Jeżeli ktoś szuka lektury, z którą ciekawie mógłby spędzić wieczór, to serdecznie ją polecam.

“Ślimakowa afera” czyli recenzja “Drogi do Ukojenia”

Dwa tygodnie temu, podczas pisania recenzji “Drogi do przebaczenia” Katarzyny Łochowskiej, wspominałam, że pierwsze lata swojego życia spędziłam na wsi. Potem sprawy  jakoś tak się potoczyły, że wyprowadziłam się stamtąd i zamieszkałam w większym mieście.

W tym roku, w okresie świątecznym, znów będę miała możliwość powrotu do swoich rodzinnych stron – podobnie jak główna bohaterka innej powieści pani Łochowskiej, która wraca do swojego domu w Ukojeniu.

Kasia po burzliwym życiu w wielkim mieście, wraca do rodzinnej wsi. Dziewczyna próbuje swoich sił pomagając w gospodarstwie, jednak nie za bardzo jej to wychodzi. Zaprzyjaźnia się tam z czterema kobietami, a podczas wyprawy po jabłka, która zresztą kończy się wykąpaniem dziewczyny w wannie z zimną wodą, poznaje Pawła Niedźwiedzkiego, sympatycznie nazywanego przez wszystkich Niedźwiedziem.

Kasia bierze odwet za tą kąpiel po pijaku wrzucając do samochodu chłopaka …ślimaki. I od tego momentu wszystko się komplikuje.

To już moje drugie spotkanie z książkami tej autorki i jestem nimi wręcz zachwycona. Czyta się je naprawdę bardzo szybko, a przy okazji można się przy nich od stresować i nawet pośmiać. Szczególnie przy fragmencie o “ślimakowej aferze”.

Co do postaci, to się powtórzę. W Ukojeniu od razu polubiłam wszystkie, a w szczególności Kasię i jej przyjaciółki. Lubiłam ich zróżnicowane charaktery, a także szalone pomysły na które wpadały, niejednokrotnie pakując się przez nie w tarapaty (w końcu wiadomo, że najlepsze pomysły są po alkoholu).

Jak w “Drodze do przebaczenia” moje serce należało do Ostrego, tak tutaj podbił je przystojny niedostępny, tajemniczy, skryty i porywczy Paweł Niedźwiecki. Byłam strasznie ciekawa, co takiego spowodowało, że zachowywał się jak zwyczajny buc. Oboje dobrali się z Kasią idealnie. Los ich nie rozpieszczał.  

To jest kolejna propozycja ode mnie, na niezobowiązującą lekturę, która jest wprost idealna  na te długie, zimowe wieczory.