Wprost z kawiarenki w Tokio, przenosimy się na „Greckie wakacje”, a dokładniej na małą wyspę Tinos, gdzie swoje wakacje spędza Colbie. Nie jedzie tam jednak z własnej woli – jej rodzice biorą rozwód i postanawiają wysłać dziewczynę do mieszkającej tam ciotki.
Muszę Wam powiedzieć, że już raz spędziłam czas z główną bohaterką. Jako nastolatka nie prowadziłam żadnej listy przeczytanych książek, dlatego ciężko mi wskazać, kiedy mogłam zapoznać się z tym tytułem. Pamiętam, że wtedy całym sercem wspierałam główną bohaterkę i też nie podobało mi się, że musiała spędzać wakacje na wyspie, gdzie nie chciała być. Teraz, jako osoba dorosła widzę tę opowieść trochę inaczej.
Ale wracając. Na początku powieści Colbie funkcjonuje w trybie „wszystko na nie”, a jej maile do przyjaciółki i wiadomości, które wysyła do rodziców, są pełne żalu i złości. Jednak z czasem oswaja się ze swoją nową sytuacją, zaczyna prowadzić wakacyjnego bloga (gdzie również wylewa swoją frustrację) oraz poznaje tamtejszych mieszkańców.

W trakcie rozwoju fabuły dziewczyna zdecydowanie dorasta, jednak znalazł się i taki moment, kiedy niestety mnie rozczarowała. Na szczęście potrafiła dostrzec swoje błędy.
Całość napisana jest w formie bloga, listów oraz e-maili, stąd też język użyty w książce różni się w zależności od drogi komunikacji i odbiorcy. Przez te wszystkie lata zdążyłam zapomnieć, że powieść została napisana właśnie w ten sposób. Kiedy więc zaczęłam czytać „Greckie wakacje”, byłam równocześnie mocno zaskoczona, ale i podekscytowana, ponieważ w takiej formie czytało się to o wiele lżej niż zwykłą powieść.
Cieszę się, że mogłam wrócić do lat mojej młodości. Co prawda przy ponownym czytaniu czasem ciężko mi było wczuć się w emocje nastolatki, ale za to z przyjemnością patrzyłam, jak zmienia się jej nastawienie zarówno do świata, jak i bliskich jej osób. Podobało mi się też to, że Colbie potrafiła pokazać tę swoją emocjonalną stronę.