I jeszcze odrobinka sekty… – recenzja książki “Oświecony”

Nie wiem, skąd wziął się stereotyp studenta, który wiecznie jest pod wpływem i ciagle imprezuje,  a po tym wszsytkim  ma jeszcze siłę, żeby wrócić na uczelnię. Albo nie umiem studiować, (bo na zajęcia jeżdżę po to by jakąś wiedzę jednak wynieść), albo kiedyś to były inne czasy i studenci być może się tak właśnie zachowywali.

Mikołaj – główny bohater powieści  “Oświecony” autorstwa Łukasza Mularskiego też właśnie dołączył do zacnego grona studentów, uczęszczających na zajęcia na jednej z wyższych uczelni w Krakowie. Wkroczył w ten etap swojego życia, w którym teoretycznie rodzą się najsilniejsze przyjaźnie, a także zawiązuują się najtrwalsze związki.  Jednak uwaga chłopaka podzielona jest pomiędzy trzema kompletnie różnymi rzeczami – swoją wielką miłością, marzeniami o własnym biznesie i przezyciem przygody. Oczywiście oprócz nauki, Mikołaj chodzi na imprezy mocno zakrapiane alkoholem.

Chyba po raz pierwszy zdarzyło mi się, żebym bohatera polubiła, znienawidziła go, a w końcu stwierdziła, że jest mi go w sumie trochę żal. Miałam wrażenie, że podczas swojego życia  bardzo się on pogubił. Najpierw względna stabilizacja, potem przelotne romanse, które kończą się katastrofą. W między czasie wyjazdy, poznawanie nowych ludzi, a także joga, pisarstwo, sekta…i to wszystko historia jednego chłopaka.

W książce przedstawiona jest przemiana głównego bohatera ze zwykłego studenta w kogoś, kto stał się “kimś” i  zapłaccił za to bardzo wysoką cenę.  

W pamięci utkwiła mi scena, w której główny bohater przekonywał się do czytania. W  tym momencie przemknęła mi myśl, że być może mogłabym się z nim dogadać, gdyby istniał w rzeczywistości. Jak się później okazało, niestety nasze charaktery nie były kompatybilne.

Sam finał historii nie jest może zbyt spektakularny, jednakże poczułam lekkie ukłucie smutku.

Niby książka ta napisana jest z przymrużeniem oka to jednak niektórych decyzji, które podejmował bohater, w ogóle nie popieram , a wręcz przeciwnie – kiedy o nich słyszę, to coś chce mnie trafić. Mówię tu chociażby o “skokach w bok”.  No i pozostaje jeszcze wątek sekty.  Mogło by go być trochę więcej, szczególnie, że chodzi o samych iluminatów!

Historia napisana w dwóch perspektywach,  ale największą jej część poznajemy oczami Mikołaja i to razem z nim przenosimy się do miasta królów (jeszcze nie zdarzyło mi się usłyszeć, aby ktoś Stare Miasto w Krakowie nazwał starówką), do Indii, a także do Niemiec.

Powieść znajdzie zarówno swoich zwolenników jak i przeciwników. Dla mnie była ona odskocznią od rzeczywistości. Książkę naprawdę szybko się czytało. Nie za każdym razem popierałam wybory głównego bohatera.

Nie jest to może górnolotna pozycja, ale z pewnością dała mi wiele do myślenia i będę żyła nią jeszcze przez parę dni. To jedna z tych książek, które trzeba przeczytać samemu, żeby wyrobić sobie o niej zdanie.

Jestem bardzo ciekawa, czy autor planuje kontynuację, ponieważ interesują mnie dalsze losy Mikołaja.

Zagadki, rysunki…i gwiazdy – recenzja książki “Klątwa węża”

Kilka lat temu ponownie sięgnęłam po książkę “Seria niefortunnych zdarzeń”, którą porzuciłam, z uwagi na jej fabułę, która wydawała mi się wówczas mało interesująca.Czytając ją już jako osoba prawie dorosła, zaskoczyło mnie jak dużo rzeczy wydawało mi się takich dziecinnych, chociażby to, że z każdej opresji wychodzili bez szwanku. Podobne odczucia towarzyszyły mi, podczas czytania “Dziedzictwo Kopernika – Klątwa węża”, autorstwa Tony’ego Abbotta.

Historia opowiada o grupce przyjaciół, poszukujących tak zwanego “Dziedzictwa Kopernika”, czyli tajemniczej maszyny, która pozwala podróżować w czasie a także dwanaście należących do niego artefaktów, które strzeżone są przez Strażników. Drogę do nich wyznaczają zagadki, które muszą rozwiązać bohaterowie opowieści pomimo piętrzących się wokół nich problemów, np. kiedy osoby chcące zaskarbić sobie potęgę drzemiącą w tytułowym dziedzictwie, porywają mamę dwóch głównych bohaterów.

Książkę zaczęłam czytać od drugiego tomu. Już od pierwszych stron czytelnika porywa wartka akcja, jednakże nie polecam czytania od kolejnych pozycji serii, ponieważ ciężko było misię na początku połapać kto jest kim, w jakim wieku są bohaterowie, a także jak wpadli na trop owego “Dziedzictwa” oraz skąd mają niektóre przedstawione przedmioty.

Tym razem lekturę czytałam z wielką przyjemnością.Spodobał mi się pomysł  wprowadzenia postaci Mikołaja Kopernika oraz Zakonu Krzyżackiego, który co ciekawe działa nadal w czasach obecnych. To właśnie osoby z tego bractwa polują na artefakty, stworzone przez tego, co “wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię”.

Co do Wyde’a, Darela, Lily i Beccy – czyli głównym bohaterom, którzy znajdywali się w niebezpieczeństwie, szczerze zazdroszczę umiejętności szybkiego i logicznego myślenia, kojarzenia faktów. Czasem odnoszę jednak wrażenie, że przychodziło im to o wiele za gładko, jak to często ma miejsce  w książkach przeznaczonych stricte dla młodzieży.

Zmorą dla mnie były zwroty w języku hiszpańskim i niemieckim, które nie zostały nigdzie przetłumaczone. Czasem któryś z bohaterów coś wyjaśniał, szczególnie przy niemieckich wstawkach, ale  przy hiszpańskich zwrotach, musiał się domyślać sensu wypowiedzi z kontekstu.

Historia zdecydowanie skierowana jest do nieco starszej młodzieży, mniej więcej w wieku 14-16 lat.

W serii “Dziedzictwo Kopernika”  opisano też sceny śmierci niektórych osób, ale nie są one jednak przedstawione w sposób krwawy. Autor uśmiercał swoich bohaterów otruwając ich -przynajmniej w tomie drugim.

Z niecierpliwością będę czekała na dalsze kontynuacje opowieści i z chęcią sięgnę po pierwszy tom. Ciekawi mnie jaki finał będzie miała cała historia, szczególnie, że zakończenie miło mnie zaskoczyło.

Za egzemplarz dziękuję

Zmiana nawyków żywieniowych – recenzja książki “Jeden tydzień rewolucji kulinarnych”

Kiedy słyszycie słowo “dieta”, to co wam pierwsze przychodzi na myśl? Jak byłam młodsza, dla mnie było to jedzenie przysłowiowej trawy z ogródka z liściem sałaty. Zawsze kojarzyła mi się z czymś negatywnym, przez co nie można było jeść słodyczy. Punkt widzenia zmieniłam dopiero wtedy, kiedy dorosłam i dowiedziałam się więcej o dietach.

Dlatego też z czystej ciekawości, wzięłam sobie na cel książkę “Jeden tydzień” rewolucji kulinarnych”, napisaną przez Sandrę Czeszejko – Sochacką.

Autorka opisała w niej cały swój tydzień diety. Oprócz podsumowania, co zjadła w ciągu całego dnia, jest tu też zawarte kilka przepisów na różne dietetyczne potrawy oraz wykaz tego co jest wskazane, a co nie np. w restauracjach, co bardzo mi pomagało, gdy chodziłam z bratem na obiad.

Nie jestem dietetykiem i nigdy wcześniej nie interesowałam się tym zagadnieniem. Swego czasu byłam na diecie lecz potem wróciłam na studia, zaczęły się wspólne obiady ze znajomymi, fast foody (bo szybko i blisko), batoniki (bo jest automat) i przestałam się trzymać jej założeń.

 Przeczytanie tej książki to oczywiście jedno, a sprawdzenie, czy zdrowe nawyki wścielane w życie działają, to drugie.

Wzięłam sobie niektóre rady zawarte w lekturze do serca i pozmieniałam trochę swój jadłospis, jednakże postanowiłam trzymać się wyliczonej niegdyś ilości kalorii ilości, które mogę przyjąć w ciągu dnia.

 Wyeliminowałam białe pieczywo i zamieniłam je na żytnie na zakwasie, makaron ze zwykłego zrobił się pełnoziarnisty oraz dołożyłam kefiry i jogurty, aby z tego zrobić jakieś owsianki i koktajle. Jak te owocowe bardzo mi posmakowały, to ten warzywny, który raz sobie zrobiłam, całkowicie mnie od siebie odrzucił. Jednakże nie odrzucam całkowicie koktajli warzywnych – muszę tylko znaleźć w sobie motywację, żeby je znów spróbować zrobić, tym razem może z innych składników.

Podczas tej diety przeprosiłam się też z patelnią, bo chcąc nie chcąc musiałam zacząć sobie gotować, za czym za bardzo nie przepadam. Korzystałam też z różnego rodzaju książek z daniami fit, które akurat były w domu. Od autorki podpatrzyłam przepis na kakao. Piłam je zawsze rano, dopóki ktoś mi go nie wywiózł z domu.

Efekt? Po dwutygodniowej diecie, licząc z dniami, kiedy przekroczyłam dozwolony limit dzienny, mimo wszystko zauważyłam poprawę cery, a także co dla mnie jest najważniejsze zeszłam z kilogramów (chyba z podobnym efektem do wyniku autorki).  

Czy polecam? Jeżeli ktoś chciałby zmienić nawyki żywieniowe i zrzucić trochę z wagi, to tak, zdecydowanie polecam.

Toksyczne relacje między… – recenzja przedpremierowa i patronacka książki “Łzy starej sosny”

Każdy z nas był kiedyś dzieckiem i dokładnie w tym okresie formował się jego światopogląd. Wtedy nabywaliśmy też swoje pierwsze cechy – te pozytywne, jak i negatywne. Niestety, jak głosi stare powiedzenie, te drugie nie dają się tak łatwo usunąć z charakteru już dorosłego człowieka.


Gizela, główna bohaterka powieści Grażyny Kamyszek pt. “Łzy starej sosny”, jest już dojrzałą kobietą, która trochę już przeżyła. Jednak przeszłość wciąż trzyma ją w swoich szponach, a co za tym idzie, bardzo wpływa na jej teraźniejszość. Jak więc poradzi sobie w nowej pracy, gdzie w teorii zatrudniona jest jako kelnerka?


Główną protagonistkę polubiłam od razu. Już przy pierwszych stronach pomyślałam sobie, że chciałabym być taka jak ona – spokojna i niedająca wyprowadzić się z równowagi. Sądziłam, że będzie taka do końca książki – nic bardziej mylnego. Była bohaterką dynamiczną, a po swojej zmianie, bardziej przypominała obecną mnie, chociaż nie wszystkim taka zmiana odpowiadała.


Moje serce zdobyła też Trudka – późniejsza przyjaciółka Gizeli, która wyleczyła kobietę z wielkiej nieśmiałości i nauczyła ją wyrażania własnego zdania oraz podejmowania własnych decyzji.


Nie sposób nie wspomnieć tutaj o troskliwym i opiekuńczym Peterze, który jest szefem Gizeli. Chociaż obstawiałam dla niego inną rolę w powieści, autorka przy tej postaci zaskoczyła mnie swoją wizją.


Książka była dla mnie dużym zaskoczeniem, a także dobrze spędzonym czasem. Historia w niej opisana z jednej strony jest fikcją literacką, z drugiej natomiast, zawiera w sobie elementy prawdziwej historii, a dokładniej wątek losów wojennych jednego z bohaterów, o czym możemy przeczytać w posłowiu.


Warto też zauważyć, że wątek miłosny nie gra tu głównej roli i jest tylko jej uzupełnieniem. Autorka zwraca też uwagę na toksyczne relacje między ludźmi, czy to między rodzicem a dzieckiem czy dwoma bliskimi, ale niespokrewnionymi ze sobą osobami.


Serdecznie polecam ją każdemu, kto lubi dobrze napisane historie obyczajowe z wątkiem historycznym, gdzie można wczuć się w klimat opowieści, a także nie trzyma się sztywno schematów.


Za egzemplarz dziękuję

Zaczarowany…dziennik? – recenzja książki “Bitwa o nonsens”

Rzadko sięgam sama z siebie po fantastykę. Dawniej potrafiłam czytać całe serie, teraz są to pojedyncze tomy. Może gatunek mi się przejadł i żyłam sobie w takim letargu. Przynajmniej do momentu, aż nie dostałam “Bitwy o nonsens” autorstwa Agaty Wilk.

Główną bohaterkę poznajemy w momencie, kiedy mieszka wraz z dziadkiem na pewnej wsi. Rodzice Charlene zginęli, więc opiekę nad nią przejęli dziadkowie.

Można powiedzieć, że była introwertykiem lub bardzo nieśmiałą osobą, która kochała rysować.

Pewnego dnia jednak, w jej szkicowniku pojawia się o jedną postać za dużo, co powoduje, że życie dziewczyny gwałtownie ulega zmianie – zostaje przeniesiona do krainy Enu Monde, gdzie – ku jej zdziwieniu – pełni rolę Kapłanki. Odkrywa również sekrety, które dotyczą jej matki.

Na początku trochę przeraziła mnie objętość książki, jednak w chwili, gdy zaczęłam ją czytać i wsiąkłam w świat przedstawiony przez autorkę, była ona dla mnie i tak za krótka.

Cher polubiłam od razu. Chociażby za ten upór i za to, że mimo swojej posady, która była dość ważna dla społeczeństwa i z pewnością nie zakładała narażania życia, nie bała się walczyć ani ryzykować życiem za tych, którzy byli jej bliscy. Mimo że życie rzucało jej kłody pod nogi, nie załamała się, tylko dzielnie szła na przód.

Oprócz niej moją sympatię zdobył też Axel – jednak z żołnierzy na królewskim dworze, gdzie przebywała dziewczyna. Polubiłam go za odwagę i jego charakter, w którym widziałam jedną z moich przyjaciółek.

Autorka wykreowała postacie tak, że nie mogłam ich nie polubić. Nawet jak na początku nie znosiłam Henriety wraz z główną bohaterką, to gdy tylko coś złego jej się działo, było mi dość przykro.

Świat który stworzyła autorka był bardzo ciekawy, pełen orków, demonów, aniołów, skrzatów, krasnali, faunów i pewnie jeszcze wielu ras, wciąż niepoznanych przez czytelnika. Książka jest podzielona na dwie perspektywy – głównej bohaterki i Axela.

Dużym plusem są też rysunki, które przedstawiają miejsca, w których byli bohaterowie.

Niestety moją jedyną bolączką było to, że rozdziały nie były podpisane, z jakiej perspektywy będziemy czytać. Czasami wybijało mnie to z rytmu czytania, bo musiałam szukać czasowników albo osób, które by wskazywały na to, u której postaci byłam.  

Dodatkowo zakończenie akcji w takim momencie tylko spotęgowało moją ciekawość, co będzie w następnym tomie.  

Powieść czyta się bardzo szybko i mam nadzieję, że za niedługo pojawi się kontynuacja, żebym mogła w końcu zapełnić niedosyt, który został mi po pierwszej części.

Za egzemplarz dziękuję

Kobieta na szlaku – recenzja książki “Moja Azja”

Kto nie lubi podróżować? Chyba w swoim otoczeniu nie mam takiej osoby, która nie chciałaby zwiedzić świata. Niestety z aktualnym statusem studenta, jedyne podróże (nie licząc programu ERASMUS), na jakie mogę sobie pozwolić, to te książkowe.

Tym razem, skoro i tak mamy wakacje, wybrałam się wraz z Dorą Rasińską, autorką takiego tytułu jak “Moja Azja”, właśnie do jednego z tamtejszych krajów.

Główną narratorką w całej historii opisanej w książce jest autorka, z którą możemy odwiedzić Kambodżę, Wietnam, Chiny czy Tajlandię. Podczas poszczególnych dni, kobieta opisywała zachowania oraz mentalność spotykanych przez nią osób. Dość często zwracała uwagę, że “biała twarz” dla większości jest równa podwyższonym opłatom i wyższym zarobkom, chociażby za przejazd.

Oprócz mieszkańców i jej traktowania przez nich, opisywała również miejsca, do których udało się jej dotrzeć i zwiedzieć, a także kulturę i zwyczaje, jakie tam panowały.

Całość książki dopełniają zdjęcia, przedstawiające np. życie w danym miejscu lub jakiś zabytek.

Każdy omówiony rozdział jest odpowiednikiem zwiedzonego przez nią kraju i posiada na  końcu ogólne podsumowanie całości podróży.

Książka napisana jest prostym językiem i bardzo przyjemnie się ją czyta. Osobiście nie jestem fanką tamtejszych rejonów, chociażby ze względu na cenzurę (o której Dora też wspomina w swoich zapiskach). Zdecydowanie moja miłość do podróży skłania się ku Santiago de Compostela, a dokładniej do drogi nazywającej się Camino Frances.

Mimo wszystko uważam, że książka jest warta przeczytania, niezależnie od tego, czy interesujemy się kulturą tego kraju, czy też wręcz przeciwnie.

Za egzemplarz dziękuję

Rzuć szkołę – zostań ninja – recenzja książki “Hot love inferno”

Do angielskich powieści podchodziłam trzy razy: najpierw była to nieudana próba przeczytania “Doktora Jekylaa i Pana Hyde’a”, potem tuż przed maturą starałam się zabrać za “Kubusia Puchatka”, gdzie dotarłam do połowy. Dopiero książka pt. “Hot love inferno” autorstwa Nicky Blue była tą, którą udało mi się przeczytać w całości. I nawet nie zajęło to dużo czasu.

Głównym bohaterem tej pozycji jest prawie trzydziestoletni chłopak imieniem Barry, który jest ninją. Jego jedyną rodziną jest matka, ponieważ jego ojciec zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Jego przygoda rozpoczyna się w dniu, w którym wyszedł razem z dziewczyną, która mu się podobała do kina, gdzie zaatakowali ich wojownicy. Jo została ostatecznie porwana.

Muszę przyznać – początek dość ciężko się czytało, mimo że angielskiego uczę się już parę ładnych lat. Problemem była aplikacja, której używałam ponieważ też nie chłonęła lektur  w tym języku i musiała minąć dłuższa chwila, aż przestawiłyśmy się obie z języka polskiego na anielski. Potem  poszło już z górki.

Barry był dość ciekawą postacią, jednak utożsamienie się z nim na samym  początku, sprawiło mi trochę trudności. Spodobał mi się u niego sam fakt bycia ninją. Jak się okazało, całej tej sztuki i wszystkiego, co musiał wiedzieć, nauczył go ojciec tuż przed tym, zanim zniknął. W dodatku to, że za wszelką cenę chciał uratować Jo, nie bacząc na niebezpieczeństwa sprawiało, iż odbiór tego bohatera był przyjemniejszy.

O dziewczynie nie mam zdania. Jakoś tak zapamiętałam tylko, że pracowała w sklepie z nielegalnymi zabawkami erotycznymi i musiała brać leki, podtrzymujące ją przy życiu.

Najbardziej w pamięć zapadła mi jedna zjawa, którą chłopak przyzwał – pani Jittery Twitch. Wzmianka o niej pojawia się już na początku i według legendy była ona częścią lokalnego folkloru, a o jej postaniu krążyło mnóstwo plotek. Kobieta miała bardzo cięty język (widać to po jej wypowiedziach).

Na tle innych postaci zdecydowanie wyróżniał się gadający pies Keith, który przez pewien czas towarzyszył głównemu bohaterowi i z tego co zrozumiałam, w jakimś stopniu powiązany był właśnie z panią Twitch.

Na plus trzeba uznać przypisy na końcu każdej części, gdzie autor wyjaśniał niektóre pojęcia, w dość żartobliwy sposób, co bardzo umilało odbiór lektury.

Swoją pierwszą przeczytaną angielską książkę uważam za wartą zapoznania się z nią, można ją pochłonąć w ciągu jednego dnia i nawet parę razy się uśmiechnąć. Tak więc jakby ktoś potrzebował miłej lektury na wieczór, a przy okazji chciałby podszkolić język, to serdecznie ją polecam.

English version:

I have had three attempts to read English literature. First I was reading ‘Doctor Jakyll and Mr Hyde’ but I failed to finish it. Then just before my leaving exams I started ‘Winnie-the-Pooh’. However, I also read only a half of this book. Finally, the book ‘Hot love inferno’ by Nicky Blue was the one which I managed to complete and even it didn’t take a long time.

The main hero is Barry – a twenty-eight-year-old boy who is a ninja. He has only his mother because his father disappeared under unclear circumstances. His adventure starts on the day when he and his girlfriend go to the cinema where they are attracted by warriors. Jo gets kidnapped. I must admit that the beginning was pretty hard to read for me although I have been learning English for quite a few years. Then it became easier.

Barry is quite an interesting character. However, it wasn’t easy to identify with him at the very beginning. I like him because of the fact that he is a ninja. It turns out that his father had taught him everything he needed to know just before he disappeared. Additionally, he wanted to rescue Jo at any cost regardless of the danger. It surely makes him a positive character.

I don’t have a strong opinion about the girl. I only remember that she was working in the shop with illegal erotic toys and had to take medicine keeping her alive. The character who managed to draw my attention was Mrs Jittery Twitch – the ghost who was conjured by the boy. She is mantioned at the beginning. According to the legend, she is a part of a local tradition and there are many rumors connected with her. She is rather punchy which can be easily noticed in the way she talks.

Among all the characters, Keith is the one who particularly deserves to be mentioned. Keith is a dog who can talk and he accompanied the main hero for some time.

As I understand, Keith is also connected with Mrs Twitch.
It is also worth mentioning that the footnote at the end of each part, where some terms are explained in a funny way, makes the whole process of reading even more enjoyable.


I believe that my first book which I read in English is worth recommending. You can finish it within one day and it will certainly bring smile on your face. So if you need a pleasant book for a long evening and at the same time you want to practise your English, why don’t you choose…… “Hot love inferno”

 

Niespodziewana niespodzianka – recenzja książki “Niespodzianka”

Raz coś się kończy, raz coś się zaczyna. I mimo że tak nieoczekiwane zmiany, są na samym początku zazwyczaj bardzo nieprzyjemne, to z perspektywy czasu stają się właśnie tym, co najbardziej było nam potrzebne. Jednak aby to zrozumieć, należy do tego dorosnąć.

Tak też właśnie musiało się stać z  Zuza, główną bohaterką powieści pt. “Niespodzianka” autorstwa Agnieszki Niezgody.

Dziewczynę poznajemy tuż po osiągnięciu przez nią pełnoletniości, a przed tym, jak z pewnych osobistych względów uciekła ona do swojego chłopaka, który mieszka w wielkim mieście. Niestety, Marcel już na samym początku pokazuje swoją prawdziwą twarz co skłania zrozpaczoną i przestraszoną Zuzę do drugiej ucieczki. Wtedy też na jej drodze los stawia Marka, który wywraca jej życie do góry nogami…

Książka była dla mnie prawdziwą niespodzianką i mam co do niej mocno mieszane odczucia, mimo tego że dość długo czekałam, żeby móc ją przeczytać. Szczególnie chodzi tutaj o początkową kreację głównej bohaterki.

Zuza w moim odczuciu była dość dziecinna i bardzo niezdecydowana, szczególnie w życiu miłosnym. Nie potrafiłam się w niej odnaleźć, zabrakło mi tego kontaktu, który zazwyczaj łapałam przy głównych bohaterach. Jej dialogi w pierwszych rozdziałach książki na początku mnie śmieszyły, później zaczęły mnie już lekko denerwować. Lubię jednak bohaterów dynamicznych i żeby nie napisać, że Zuza denerwowała mnie przez całą powieść, muszę przyznać, że zrehabilitowała się w momencie, w którym zdecydowała się opowiedzieć o swoich uczuciach. Wtedy też zaczęłam patrzeć na nią przychylnym okiem.

Kontakt złapałam za to z Markiem – jednym z bohaterów. No cóż, przez większość opowieści było mi go zwyczajnie szkoda, bowiem nikt nie zasługuje na takie traktowanie, szczególnie przez osoby, które są uważane za dość bliskie. Nie był on świętym bohaterem i miał swoje za uszami, podobnie jak główna bohaterka, ale jednak jakoś bardziej się do niego przekonałam. Może w dużej mierze przez to, że miał on dobre serce i potrafił okazać zrozumienie w sytuacjach, kiedy ja miałam ochotę odłożyć przez nie książkę.   

Nie opuszczało mnie wrażenie, że akcja biegnie trochę za szybko. Gdyby autorka rozbudowała chociaż kilka scen, było by całkiem inaczej.

Jednak największym moim zastrzeżeniem są początkowe dialogi głównej bohaterki. Używała ona za często jednego słowa, które po pewnym czasie dość mocno zaczęło mnie drażnić.

Mimo wszystko książki nie skreśliłam, a historię w niej opisaną przeczytałam bardzo szybko. Ma ona swoje plusy i minusy ale w ogólnym rozrachunku uważam, że jest to opowieść, z którą warto się zapoznać.

Za egzemplarz dziękuję

Oczami kobiety – recenzja książki “Byłem żałosnym dupkiem, czyli jak żyć z sensem”

“Książki są lustrem: widzisz w nich tylko to co, już masz w sobie.”

Jak już kiedyś wspominałam w jednej ze wcześniejszych recenzji uwielbiam ten cytat za to, że jest tak bardzo do bólu prawdziwy. Podczas czytania poradnika Johna Kima pt.: “Byłem żałosnym dupkiem, czyli jak żyć z sensem”, mimo tego, iż jest dedykowany dla mężczyzn, odnalazłam w nim kilka rzeczy, które sama mogłabym kiedyś zrobić albo co mogłabym poprawić u siebie.

Jeżeli chodzi o wszelkiego rodzaju poradniki (a już ich trochę mam na swoich półkach i udało mi się je przeczytać), to podczas czytania wyznaję jedną zasadę. Czytam całość i wyjmuję to, co aktualnie mi się przyda. Czy było tak też w tym przypadku?

Wściekły terapeuta, jak nazywa siebie sam autor omawia tam swoją drogę, jaką odbył, żeby z chłopca stać się mężczyzną. Przy okazji przekazuje swoją wiedzę, którą posiadł jako terapeuta.

Właściwie ciężko byłoby mi wziąć te wszystkie rady do serca, jednak znalazło się kilka, w moim odczuciu dość uniwersalnych i z chęcią sama bym wcieliła je w życie. Chociażby to, żeby zamiast być tylko biorcą stać się również i dawcą, robić rzeczy, dzięki którym poczuję, że żyję oraz reagować świadomie, zamiast bezmyślnie (chociaż w większości przypadków pierwsze działają zawsze emocje). To tylko kilka z przykładów, jakie były zaprezentowane w poradniku.

Oprócz złotych rad, udzielanych mężczyznom przez Kima (oczywiście panowie mogą sobie dowolnie wybierać korzystne dal nich), książka zawiera anegdoty albo przykłady, pomagające zobrazować aktualnie omawiane zagadnienia.  

Najbardziej jednak spodobały mi się cytaty, które zostały dodatkowo pogrubione, aby oddzielić je od zwykłego tekstu.

Właściwie to mam mieszane uczucia co do tej książki. Mogę na nią spojrzeć tylko i wyłącznie ze swojej perspektywy. Nie wiem, czy w czymkolwiek pomoże ona mężczyznom, musiałabym pożyczyć ją znajomym i poprosić o opinie.

Osobiście sądzę, że lektura poradnika chyba trochę pomogła mi zrozumieć myślenie płci przeciwnej, to czym tak naprawdę mężczyźni się kierują, kiedy w danym momencie robią tak, a nie inaczej. Z pewnością jednak jest to książka warta uwagi, niezależnie od płci.

Dwadzieścia trzy lata katowskiej pracy – recenzja książki “Dziennik kata”

Kiedy zgłosiłam się do recenzji książki Johna Ellisa pt.”Dziennik kata”, dosłownie “brałam” ją oczami. Gdy patrzyłam na samą okładkę i coś mi podpowiadało, że będzie to interesująca lektura, jednak nie czytałam opisu. Dopiero, gdy Karolina z kanału “Karolina Anna”, która nagrywa o kryminalnych zagadkach, nieco bardziej przybliżyła historię człowieka, który pełnił obowiązki pierwszego kata Wielkiej Brytanii, poczułam, że książka może być naprawdę fascynująca oraz ciężka zarazem.

Głównym bohaterem powieści jest właśnie sam autor, czyli John Ellis. Najpierw pracował jako fryzjer, jednak zapragnął zmienić swoją profesję i wypadło na rolę osoby, która posyła ludzi na szubienicę. W swojej drugiej profesji, pracował przez dwadzieścia trzy lata.

“Dziennik kata” jest swoistym pamiętnikiem Johna, gdzie opisuje zachowanie osób, które miały zostać powieszone, a także po części z tych zapisków, można wyczytać z tego jego charakter. Nie był bezwzględny i bez serca, a osoby, na których wykonywał egzekucje nie były mu obojętne. Zawsze chciał, aby to stało się jak najszybciej i bezboleśnie. A żeby to uczynić, musiał bardzo dobrze obliczyć spad.

Opisał w nim na przykład to, jak Edith Thompson była niesiona na szubienicę, ile lat miał najstarszy, a ile najmłodszy skazaniec, jak zachowywali się dzień przed egzekucją i w trakcie stania na szubienicy.

Przedstawiał też szczegóły z życia osób, którzy zostali skazani na karę śmierci. Jednak tak naprawdę ile może wytrzymać jedna osoba, która powiesiła w ciągu całej swojej pracy,  ponad dwieście osób?

Była to dość ciekawa historia, którą czytałam z bardzo dużym zainteresowaniem, a także przyglądałam się zawartym w książce zdjęciom, przedstawiających skazańców.

Najbardziej intrygowała mnie w tym wszystkim postać Johna, który mimo że był katem, miał bardzo dobre serce dla więźniów. Kat i dobre serce? Jakoś wzajemnie mi się to wykluczało. Ale właśnie taki był John.

Sądziłam, że kat powinien właśnie nie czuć zbyt dużo, żeby nie zwariować.

Nigdy nie zastanawiałam się, jak może wyglądać taka profesja i po lekturze książki byłabym pewna, byłoby to dla mnie za dużo.

Z pewnością sięgnę po pozostałe książki z serii “Rozmowy z katem”.