Ostatnio będąc w domu rodzinnym, zabrałam ze sobą kilka książek z dzieciństwa. Głównie były to opowieści z serii o Kubusiu Puchatku. Podobno uwielbiałam tę postać, kiedy byłam dzieckiem. Jednak nie tylko te ze sobą przywiozłam. Przyjechała też ze mną jedna mała, zielona książeczka, jeszcze z roku 1999. Nosi ona tytuł: “Fajnie, już to potrafię. Sama jem”.
Opis z tyłu okładki brzmi: “Ta książeczka ilustruje ważną codzienną czynność malucha: jedzenie. Pokazuje rzeczy, których dziecko używa. Uczy je sytuować przedmioty w kontekście i w ten sposób lepiej się nimi posługiwać. Jest to książeczka instruktażowa, którą Wasz maluch będzie oglądać z prawdziwą przyjemnością!”
Wnętrze książki jest bardzo przejrzyste i schematyczne. Na lewej stronie jest podpisany produkt spożywczy, rysunek, który go przedstawia, a także zdanie, które opisuje czynność wykonywaną przez główną bohaterkę. Po prawej jest obrazek, ukazujący Anię, która zajada się przedstawionym produktem.
Mam bardzo duży sentyment do tej książki, jednak nie potrafię powiedzieć, czy podobała mi się w dzieciństwie. Niestety moja mama też już tego nie pamięta. Patrząc na nią z perspektywy czasu uważam, że jest to dobra pozycja dla dzieci. Książeczka ma ładną szatę graficzną i jest wykonana z twardego materiału, który przypomina karton przez co trudno ją zniszczyć (u mnie przeżyła całe 20 lat). Nie jest też długa.
Wpis został stworzony na potrzeby kampanii #kochanieprzezczytanie, która ma na celu pomóc rodzicom wykształcić w sobie nawyk codziennego czytania dziecku.
Obecnie w mediach bardzo często
poruszana jest kwestia, jakoby każda kobieta powinna mieć dziecko ponieważ
rzekomo do tego została stworzona i jest to jej jedyna powinność. Powszechne
jest forsowanie ideologii mówiącej o tym, iż uśmiech dziecka wynagrodzi
wszystko, a w sytuacji kiedy ktoś nie jest przekonany zazwyczaj pada wtedy klasyczne:
“Jak urodzisz to pokochasz”. Do niedawna mówiły o tym głównie kobiety,
a ostatnio coraz częściej w tej kwestii,
wypowiadają się także mężczyźni. Wszystkie one są oczywiście tzw. “blogerkami
parentingowymi” i każda z nich wie najlepiej, czego inna kobieta potrzebuje.
Ich zdaniem wychowanie dziecka jest proste, łatwe i przyjemne.
Wtedy
wśród tego słodko – pierdzącego macierzyństwa pojawia się autorka powieści
“Dlaczego mamusia pije. Pamiętnik wyczerpanej mamy” – Gill Sims –
popularnej brytyjskiej blogerki parentingowej, cenionej za dystans do siebie i
poczucie humoru.
Główna bohaterka to
trzydziestodziewięcioletnia Ellen, która z każdym kolejnym rokiem (nie ważne,
czy to nowy rok szkolny, czy nowy rok kalendarzowy) idzie w myśl zasady:
“Nowy rok, nowa ja”.
Jednak na jak długo może starczyć jej cierpliwości i sił, jeżeli w domu ma dwa nieusłuchane diabełki, a na placu zabaw przed szkołą codziennie spotyka Sabat Czarownic z Perfekcyjną Mamą perfekcyjnej Lucy Atkinson, która wygląda jak modelka żywcem wyciągnięta z Instagrama czy Pinteresta? Mama Lucy oczywiście napycha swoje dziecko zdrowymi przekąskami (tylko z ekologicznej żywności) z ziarnami chia. Dodatkowo mąż Ellen albo ciągle jest w rozjazdach, albo chowa się w swojej szopie, gdzie nikt nie ma prawa wstępu. Nic więc dziwnego, że kobieta topi swoje smutki w alkoholu (którego swoją drogą, jest bardzo dużo).
Główna bohaterka jest typową matką.
Stara się jak może, na raz pilnując dzieci, robiąc pranie, wyprowadzając psa na
spacer i gotując obiad. Jest jednak na tyle zorganizowana, że potrafi przy
okazji pójść do pracy, a także znaleźć czas na spotkania z przyjaciółmi
(oczywiście przy szklaneczce czegoś mocniejszego). Nie jest wykreowana na
ideał, wręcz przeciwnie. W książce są ukazane chwile słabości, kiedy próbuje
ogarnąć jeden wielki chaos, który jest jej życiem i prawie nikt tego nie
docenia.
Nie tak ciężko było mi się z nią
utożsamić. Mimo że sama nie posiadam dzieci, mam dwóch młodszych braci. Z
samych obserwacji mojej mamy i taty mogę stwierdzić, że to nie jest łatwy
kawałek chleba.
Jak sam tytuł mówi, jest to pewnego
rodzaju pamiętnik, prowadzony właśnie przez Ellen. Opisany jest tam mniej
więcej rok z życia właśnie takiej “wyczerpanej mamy”.
Czytając książkę, miałam wrażenie, że
autorka stoi w całkowitej opozycji do postawy względem macierzyństwa promowanej
w mediach. Pokazała ona, że dzieci wcale się są takie idealne i że większość
mam ma dość, kiedy np. w kółko muszą oglądać bajki dla dzieci. Są tym
zwyczajnie zmęczone. Podejrzewam, że wolałaby czasem się po prostu spakować i
wyjechać w przysłowiowe “Bieszczady”. Niestety o ciemnych stronach
macierzyństwa zazwyczaj się nie mówi.
Opowieść
zawiera dużą dawkę humoru i przede wszystkim należy ją traktować z ogromnym
dystansem. Ciągłe picie Ellen przeszkadzało mi tylko na początku, dopóki nie
zdałam sobie sprawy, że jest to obraz bardzo przerysowany i karykaturalny. Każde
dziecko jest inne i nie należy wszystkich wrzucać do jednego worka.
Jeżeli ktoś potrzebuje chwilowego,
wieczornego relaksu, przy książce życiowej, ale mimo to przepełnionej humorem,
to serdecznie polecam tę pozycję.
Jeszcze nie tak dawno temu (w tym roku
miną dwa lata, odkąd zdałam maturę), musiałam zalogować się do Internetowego systemu
rekrutacji na studia. Pamiętam to oczekiwanie na listę przyjętych osób oraz
radość, która towarzyszyła mi, kiedy stałam się jedną z nich. Potem trzeba było
już tylko złożyć dokumenty, następnie rozpoczął się rok akademicki, poznałam
parę osób, bez których studia wydają się puste, później pierwsza sesja i jakoś
to zleciało. Obecnie jestem na drugim roku na kierunku dziennikarstwo i
komunikacja społeczna.
Rozalia – główna bohaterka książki Miry
Białkowskiej pt.: “O co ci chodzi?” również jest studentką oraz po
zajęciach uczęszcza na próby chóru. Podczas wyjazdu, zauroczyła się ona w
jednym z kolegów. Jak się później okazało, z wzajemnością. Stworzyli oni
pewnego rodzaju relację, która związkiem jest tylko w pewnym sensie.
Od razu zżyłam się z główną bohaterką.
Podobnie jak ja, była ona studentką, pewnie byłyśmy w podobnym wieku, a przede
wszystkim, jej przygody studencie nie różniły się aż tak bardzo od moich.
Podobnie jak ona, też miałam różne dziwne sytuacje z kolegami z uczelni ( jak
na razie wszystkie zakończyły się bez szkody), a także nie mieszkam w
akademiku, tylko w domu rodzinnym. Różnica między nami jest taka, że ona
potrafiła grać na instrumencie muzycznym, a ja próbowałam, ale szybko się
zniechęciłam.
Pani Monika (która pojawiła się w
pierwszej części pt: “Wcale mi nie zależy”) jest jedną z moim
ulubionych postaci, które wykreowała autorka. To starsza kobieta, która mimo
wieku potrafi się dobrze bawić. W pierwszej części udowodniła mi, że miłość
może przyjść w każdym momencie życia, a w tej części pokazała, że można spełnić
każde marzenie, nawet takie, do którego podchodziło się z pewnym dystansem.
Autorka pokazała ją jeszcze w roli tzw. “dobrej cioci”, która swoje
już przeżyła i z chęcią dzieli się mądrością z młodszym pokoleniem.
Z pozycjami pani Miry zazwyczaj mam tak, że gdy przejdę granicę przeczytania połowy książki, czytam tak szybko, że jestem zaskoczona, kiedy nagle pojawia się tylna strona okładki. Narracja jest prowadzona z dwóch perspektyw (podobnie jak w pierwszej części) – Rozalii i pani Moniki. Nie jest to typowa historia o lukrowej miłości głównej bohaterki. W tej części opisane jest studenckie życie, pierwsze miłości (te małe i duże), a radość przeplata się ze smutkiem.
Autorka już po raz drugi podbiła moje
serce swoją powieścią. Nie tylko lekkim piórem, ale także opowieściami, które
tworzy. Nie pozostaje mi nic innego, niż z całego serca polecić wam książkę.
Każde z nas kiedy było małym dzieckiem,
marzyło o tym kim chciałoby zostać w przyszłości. Weterynarz, strażak czy też
nauczycielka… Z dziecięcych mrzonek pamiętam, że akurat ja chciałam leczyć
zwierzęta, jednakże z biegiem lat okazało się, że niestety nie mam do tego
zacięcia. Pewnego razu miałam także przebłysk, żeby zostać archeologiem.
Podobno w wieku czterech lat, bardzo fascynował mnie Egipt. Nie poszłam jednak w
tą stronę i ostatecznie skończyłam na kierunku dziennikarstwa i komunikacji
społecznej, w przeciwieństwie do jednego z głównych bohaterów powieści Jana
Szymańskiego pt. “Książki, przez które zginiesz”.
Polski archeolog Paweł, rządna przygód
Australijka Annie i pewien honduraski złodziej imieniem Jorge. Tak można było by
zacząć przepis na udaną książkę. Do tego dodać kilku gangsterów, pewien
wartościowy przedmiot i miejsce owiane klątwą. Doprawić kilkoma zwłokami,
tajemnicami. Posypać szczyptą legend i gotowe.
W momencie, kiedy Paweł z Annie
podsłuchali bandytów w pewnej chatce, a Jorge został pojmany przez
prześladowców, losy całej trójki zaczęły dążyć do przecięcia się.
Przyznam, że opowieść ciekawiła mnie od
samego początku. Kiedy po raz pierwszy ujrzałam tytuł, sądziłam, że może to być
pozycja historyczna, opisująca jakieś zakazane
książki, przez czytanie których groziła kara śmierci. Jednakże pierwsze
strony książki od razu temu zaprzeczyły.
Dzięki trzecioosobowej narracji, czułam się tak, jakbym była dziennikarką i podążała za każdym bohaterem, uważnie obserwując jego ruchy i zapisując wszystko co powie. Nie było dla mnie problemem, iż nie mogłam się wczuć w skórę postaci tak jakbym mogła to zrobić w przypadku narracji pierwszoosobowej. Całą trójkę głównych bohaterów polubiłam od razu. Annie za jej chęć poznawania świata i cięty język, Pawła za charakter i dużą wiedzę na temat starożytnej kultury, a Jorge’a za spryt i odwagę. Wyjątkiem był jeden z gangsterów – Toro. Awanturniczy, agresywny i władczy, dla którego słowo “nie” nie ma racji bytu, a każde zignorowanie jego rozkazu kończyło się kulą w głowie.
Ciężko zaszufladkować recenzowaną
lekturę do jakiegoś jednego, konkretnego gatunku. Z tyłu okładki napisano, że książka
kryminałem nie jest. I z tym się w zupełności zgadzam. Raczej
zakwalifikowałabym ją do powieści akcji i przygody. Występujący tutaj wątek romansu
jest raczej tylko uzupełnieniem tła powieści.
Książkę spokojnie można przeczytać w ciągu
jednego dnia. Razem z bohaterami możemy poznać niektóre zakamarki Meksyku, Hondurasu
czy Gwatemali.