O matko, powiem Wam, że naprawdę liczyłam na “Nasze małe okrucieństwa” Liz Nugent. Kiedy czytałam początek, miałam takie: “Wow, ale to będzie dobre”. Jednak im dalej zapoznawałam się z fabułą, tym bardziej to wrażenie malało.
Ale od początku. Opowieść zaczyna się tak, że trójka braci spotyka się na pogrzebie. Tyle że jeden z nich nie żyje. Pojawiają się więc pytania. Co się stało? Kto to zrobił? Jak do tego wszystkiego doszło? Odpowiedzi na nie znajdziemy podczas lektury powieści, jednak jakoś w połowie zorientowałam się już, który z nich nie żyje, przez co niestety rozwiązanie zagadki niezbyt mnie zaskoczyło. Miałam jednak nadzieję że w osłupienie wprawi mnie to, w jaki sposób zginął. Niestety tak się nie stało.
Chciałabym zwrócić uwagę na fakt, że autorka stworzyła bardzo specyficzne, aczkolwiek ciekawe relacje w tej rodzinie. Powiedzieć, że były one skomplikowane, to jak nic nie powiedzieć, a żeby dokładniej i dobitniej je określić, musiałabym użyć wulgaryzmu. Zdecydowanie to było na plus.
Generalnie nie była to zła książka i jeżeli ktoś lubi pogmatwane rodzinne więzy i sekrety, to być może ona mu się spodoba. Dla mnie zabrakło właśnie tutaj takiego elementu, który wgniótł by mnie w fotel, skoro w teorii jest to powieść z gatunku thriller/kryminał.
Bardzo często książki z tego gatunku są źle klasyfikowane, stąd też czytelnikowi brakuje elementów dla niego charakterystycznych.
O książce nie słyszałam wcześniej, ale na razie nie planuję czytać. 🙂
Sięgnę, bo lubię gdy jest rozbudowana strona psychologiczno-obyczajowa. Masz pięknego kota. Ja mam cztery, ale tylko jeden lubi pozować, reszta to “mazy”. W wazonie mam to samo co Ty 😉