Dziś przychodzę do was z recenzją “Jak upolować pisarza”. Tak wiem, w ostatnim poście napisałam, że będzie w niedzielę, jednak laptop odmówił posłuszeństwa :/ Więc już bez zbędnego przeciągania, zapraszam na recenzję.
“Jak upolować pisarza” autorstwa Sally Franson, jest z pewnością najgłośniejszą powieścią ostatniego czasu. W blogosferze już kilkakrotnie przewijały mi się posty z jej recenzjami, gdzie każdy miał odmienne zdanie. Część ją kocha, część nienawidzi. Według mnie właśnie takie książki są najlepsze – zmuszają do jej przeczytania i wyrobienia swojego zdania.
Postawiłam sobie dość trudne wyzwanie: postanowiłam przyjrzeć się tej książce z zupełnie innej strony. Mimo że na okładce wyraźnie widnieje słowo “powieść”, z czystej ciekawości przeanalizowałam ją pod kątem takiego jakby poradnika. Chciałam w niej znaleźć kroki, które mogą pomóc w tytułowym “upolowaniu pisarza”. Czy mi się to udało?
Otóż…nie.
Nie przypuszczałam, że książka sprawi mi tyle problemów. Czytając opis z tyłu okładki, gdzie zawarte zostało imię Casey i Bena, a także sam tytuł sądziłam, że dostanę klasyczny romans, gdzie los rzuca głównej bohaterce kłody pod nogi, przez co ona go nie może zdobyć, ale ostatecznie są razem i wszystko kończy się dobrze. Sytuacja skomplikowała się już przy pierwszym spotkaniu tej dwójki, przez co początkowy zamysł na recenzję zakończył się fiaskiem.
Znaczenie tego tytułu dotarło do mnie jakoś po dwusetnej stronie, kiedy zaczęłam się zastanawiać o czym tak naprawdę jest książka, analizować to, czego dowiedziałam się z niej dowiedziałam i wiązać tytuł z fabułą. To było tak gwałtowne, jak uderzenie pięścią w twarz.
Oprócz historii głównej bohaterki, na którą składały się wspomnienia z jej dzieciństwa i praca w reklamie, a także konsekwencje tej pracy, znalazłam też kilka spraw, które są dość powszechne. Hejt, plagiat, manipulacja przy pomocy mediów – czy to post na Twiterze czy Facebooku. Papier podobnie jak media przyjmie wszystko: fałsz, kłamstwo, prawdę…Sama Casey wspomina o “prowadzeniu własnej marki” chociażby na popularnym Instagramie.
Co do samej dziewczyny…z tyłu okładki ewidentnie jest napisane, że nie czytelnik od razu jej nie polubi. Osobiście nie miałam z tym problemu. Od razu zapałałam do niej jakąś sympatią, nawet przez jakiś czas chciałam być taka jak ona – pewna siebie i nie mająca zahamowań w dążeniu do wyznaczonego celu.
Dobrze, że autorka wprowadziła Susan – jej najlepszą przyjaciółkę, niespełnioną pisarkę, która pisze tylko i wyłącznie do szuflady. Zdecydowanie się z nią utożsamiałam, kiedy pojawiała się w historii. Nic dziwnego, że Carlos Ruiz Zafón napisał, że “Książki są lustrem: widzisz w nich tylko to co, już masz w sobie”. Widziałam w niej samą siebie sprzed kilku lat, kiedy bałam się pokazywać swoje teksty światu, a moje nieskończone próbki widzieli tylko najbliżsi.
Pomysł na książkę mimo że na pierwszy rzut oka, może wydawać się oklepany, albo schematyczny, jest dobrze wyprowadzony. Ukazuje pracę w marketingu, niebezpieczeństwa z nią związane, nieustającą pogoń za pieniędzmi oraz manipulację przy pomocy mediów a także dwulicowość ludzi, którzy czułymi słówkami i tanimi pochwałami mydlą oczy, a potem wbijają nóż w plecy. Pojawia się też temat plagiatu – też dość powszechnego zjawiska “pożyczenia” części tekstu (albo paru linijek) z innej pracy i podpisania go swoim nazwiskiem.
Wywarła na mnie pozytywne wrażenie, mimo że na samym początku czytania męczyły mnie dość długie opisy, których nie jestem fanką. Trochę przypominało mi to siedzenie z koleżanką w kawiarni, która za dużo mówi. Jednak kiedy się wciągnęłam w fabułę, przestało mi to przeszkadzać. Ta książka była dla mnie również wyzwaniem, z którego wyszłam zwycięsko. Może i nie znalazłam tam rad, jak upolować tytułowego pisarza, ale za to trochę rozjaśniła mi pracę w PR. Samo to już pomogło mi w pewien sposób ukierunkować swoją przyszłość. Mogę nawet rzec, że zainspirowało mnie to do przyjrzenia się tej pracy “od kuchni”.
Serdecznie polecam.